– Dzień dobry! Paskudny dziś dzień, prawda?
To właśnie słyszę pod blokiem od Pani Basi, mojej sąsiadki i pierwszej osoby, którą dziś zobaczyłam, nie licząc setek mordek z marnych profilówek, które scrollowałam przy śniadaniu.
Ale prawda, że paskudny. Jest parno, duszno, a niebo sprawia wrażenie, jakby chciało nas zgnieść, jakby się zbliżało i było coraz niżej. Naciska na głowy tak, że czujemy jak ziemia zapada nam się pod stopami i zaraz wszyscy wylądujemy gdzieś niżej, dokładnie jak na tym starym teleturnieju z zapadniami.
Uśmiecham się i odpowiadam Pani Basi uprzejmie, że ma rację, że oczywiście. Ciągnę small talk, dziękując Żabie Przenajświętszej za to, że pogoda się tak często zmienia, bo nie byłoby o czym gadać z takimi ludźmi jak moja urocza, starsza sąsiadka. W końcu mówi „Ach, Wy, młodzi, się wszędzie spieszycie!”, więc nie przeczę i kiwam głową na pożegnanie. Wiadomo, że się spieszymy. Wszyscy się spieszymy, bo musimy dobiec do WiFi zanim wczorajsze nieobejrzane Snapy znikną z My Story. To są ważne rzeczy i nie mam czasu na takie gadki.
***
Mam ze sobą worek pełen śmieci, z którego wystaje uschnięta róża. Jest w tym jakiś rodzaj martwego romantyzmu, kryje się za tym pewna historia, którą każdy dopowiada sobie sam.
Obok śmietnika leży facet. Ach nie, sorry, on nie leży, on spoczywa w pozycji oczekującej. Kiedyś taki podobny mi tłumaczył, że to lepiej brzmi jako opis jego działania, więc się stosuję, no bo kim ja jestem, żeby zadzierać z żulami.
Podchodzę więc do kontenera i pan żul nagle się porusza. Okazuje się być bardzo starym panem żulem, pomarszczonym przez los i gorzałę, wypalonym przez fajki i codzienność. Patrzy na mnie, na różę, na mnie, na różę, aż w końcu skupia wzrok tylko na mnie i mówi „Ale Pani musi być szczęśliwa. Też byłem, jak jeszcze wierzyłem w miłość. Dawno temu, wie Pani, tak to jest.”. Nawet nie zastanawiałam się nad tym, co powiedział. Dziś przez myśl mi nie przeszło, że jestem szczęśliwa. Muszę iść na spotkanie, jestem niewyspana i bolą mnie oczy po wczorajszej nocy.
Pieprzona róża.
Odchodząc, chcę rzucić „miłego dnia, panie żulu!”, ale hamuję się i ucinam zdanie przed przecinkiem. Powietrze jest tak gęste, że czuję jakbym chodziła po kolana w smole. Idę i patrzę w chmury, a przez głowę przebiegają mi miliony myśli. Zjadłabym banana. Niedługo umrę. Chcę obejrzeć bajkę. Czas pogadać z mamą. Lubię swoją pracę. Spaaać.
***
Idę dalej, wchodzę do sklepu, szybko wybieram owoce. Cała jestem dziś chodzącym zaprzeczeniem chęci do życia i czuję się z tym trochę żałośnie, bo włączyłam ostatnio na YouTubie jakiegoś coacha motywacyjnego, a on strasznie potępiał tego typu zachowania. Jest pewien paradoks w tym, że przez oglądanie trenerów osobistych mam wyrzuty sumienia, nie? Trudno. Pakuję banany i udaję, że mam ochotę na ten dzień.
***
Ale wtedy nagle świat na chwilę się zatrzymuje, bo podchodzi do mnie starszy pan. Taki wiecie – zwykły, przeciętny, normalny starszy pan, taki z niewieloma siwymi włosami, szkiełkami od okularów grubszymi niż wszystkie Grycanki razem wzięte, koszulą w kolorze khaki i niebezpiecznie wysoko podciągniętych spodniach. Mierzy mnie wzrokiem, przygląda się i w końcu decyduje się coś wydukać, choć mówi wolno, widać, że sprawia mu to pewnego rodzaju trudność, jest jakby zwolniony w programie do obróbki wideo i występują na tym nagraniu jakieś szumy, bo trzęsą mu się ręce. Ale mówi, mówi do mnie zupełnie bez powodu, a ja się spieszę, nadal ważę banany.
Wie Pani co? Ja Pani tylko powiem, że ja kiedyś miałem wszystko i byłem wszystkim. A potem nagle – o! – jestem starym dziadem, takim starym, że ciężko mi się chodzi.
Tyle jest z tego życia. Tyle, nie więcej.
Patrzę na niego, a on patrzy na mnie i o coś tu chodzi, coś tu jest, jakaś ulepiona z tego ciężkiego powietrza chmura. Ona naciska na nas tak jak na Panią Basię, jak na żula przy śmietniku i moją uschniętą różę, więc biorę te banany, a w naszych głowach odbija się głuchym echem:
Tyle jest z tego życia. Tyle, nie więcej.