Skoro dziecko nie chce się uczyć, może dobrze je jakoś dodatkowo zmobilizować? Może pomóc, by miało więcej chęci do nauki?
Nie wszystkie dzieciaki dostają szóstki tak często jak bezdomny w ryj. Od niektórych wymaga to naprawdę wielkiego wysiłku, mobilizacji i motywacji. Idąc dalej – nie wszystkim w ogóle zależy na nauce. Są też małolaty, które dwója w dzienniczku przejmuje tak, jak mojego dziadka nowa maskotka Hello Kitty.
Ale przecież żaden rodzic nie chce, żeby jego dziecko miało problemy w szkole, prawda? Wtedy przychodzi do głowy pomysł płacenia za naukę.
Pamiętam, że miałam w klasie w podstawówce co najmniej trzy koleżanki, które za każdą piątkę dostawały trzy złote, a za szóstkę pięć. Mówiły czasem:
Muszę się na jutro nauczyć i zgłosić do odpowiedzi, żeby mieć pieniążki na nową gazetkę.
Potem już nie odkładało się na WITCH, więc i stawki się zmieniły. W gimnazjum kolega znany z tego, że lekcje omijał jak szef rozmowy o premii, za każdą czwórę zgarniał od rodziców dwie dyszki. Piątki występowały u niego tak często jak mądre słowa w ustach Kingi Rusin, dlatego nawet nie ustalili ze starymi kwoty na tę okoliczność.
Pamiętam, że raz pomogłam mu na sprawdzianie, bo potrzebował kasy na imprezę. Co tam, dobra koleżanka jestem, a że rodziców miał głupich to już nie moja wina.
a ja…
Ja nigdy złamanego grosza za naukę nie dostałam. To zawsze miała być wyłącznie moja sprawa – jak mi idzie, jakie mam oceny i czy odrabiam prace domowe. Nigdy nikt ze mną do lekcji nie usiadł, ani razu nie sprawdzał, czy odrobiłam zadania i czy jestem gotowa na test. Jedynie przed niektórymi sprawdzianami to ja prosiłam mamę, by przepytała mnie w ramach powtórki, ale nigdy nie robiła tego z własnej woli.
Och – ja biedna, zaniedbana, taka skazana tylko na siebie, niedoceniona?
No nie.
Nawet im nie zazdrościłam. Już wtedy wiedziałam, że to bardzo nieodpowiedzialne ze strony rodziców kolegów i tak nie powinno być. Jasne, przechodziło mi przez myśl, że spałabym na hajsie (a raczej gazetkach WITCH i jajkach niespodziankach) gdyby ten system działał też w mojej rodzinie, ale jednak byłam wdzięczna, że w lekcje nikt mi się nie wpierdala.
Dlatego też szybko zrozumiałam, że nauka jest spoko – i sama stawiałam sobie wysoko poprzeczkę, byłam bardzo ambitna jeśli chodzi o szkołę, a pierwszą tróję dostałam w liceum. Nikt mnie z ocen nigdy nie rozliczał, a na moje „o nie, mamo, zabrakło mi punktu do szóstki” byłam uspokajana, że czasem mogę sobie odpuścić i generalnie nobody’s perfect. Spoko, wiem jak to brzmi, ale nie byłam kujonem. Do końca gimnazjum w domu uczyłam się sporadycznie, wszystko ogarniałam na lekcjach, a zadania domowe odrabiałam w szatni przed treningami.
Wiecie, to najlepsze podejście, jakie można mieć i mojemu dziecku przedstawię dokładnie takie same warunki. Bo nauka to nie jest sprawa rodzica, a dziecka. Ma być ważna dla niego, to on ma brać za nią odpowiedzialność, rozumieć, jakie płyną z niej korzyści, cieszyć się ze swoich sukcesów i zwyczajnie rozumieć, że to jedna z niewielu rzeczy, której ma codziennie dopilnować.
Przecież to jego obowiązek.
Może zaraz napiszecie mi w komentarzu, że chcecie tylko pomóc swojemu dziecku, dać mu kopa do działania, podsycić czymś ambicje – ok, ale wplatanie się w ten system to najgorszy z możliwych pomysłów! Działa bardzo niewychowawczo, bo pokazuje, że – oprócz tego, że nauka jest nudna, bo trzeba za nią płacić, żeby się opłacała – z każdym wykonanym obowiązkiem wiąże się jakaś nagroda.
***
Pokażcie dziecku, że nauka jest czymś, czego skutki nie Wy, a ono będzie dostrzegało w swoim życiu. Że można wynieść z tego dużo dobra dla samego siebie. No ale cholera, nie płaćcie dziecku za to, że wykonuje swoje obowiązki!
Bo czy w przyszłości ktoś zapłaci mu za wyniesienie śmieci albo zrobienie prania?
Pingback: Blue Coaster33()
Pingback: streaming movies()